Ostatnie wydarzenia wewnątrz Unii Europejskiej, łącznie z wyborami do Europarlamentu zdominowanymi przez partie antysystemowe i antywspólnotowe – pokazują dobitnie, że kierunki politycznych przemian mocno się zmieniają. To odpowiedź na bardzo wysokie niezadowolenie społeczne w wielu krajach, gdzie do tej pory rządy nie kwapiły się, aby rzetelnie wsłuchać się w głos tych protestujących, których jednak uwiera odrobinę konieczność kompletnego podporządkowania się międzynarodowym instytucjom z siedzibą gdzieś kilka tysięcy kilometrów od własnej stolicy. Obywatele coraz głośniej domagają się, aby ich państwo było silne i skupiało się na własnej polityce wewnętrznej, nie zaś na współdziałaniu z innymi podmiotami międzynarodowymi, z którymi tylko jakieś dyplomatyczne układy i rozgrywki wzajemnego poparcia są w stanie pozwolić cokolwiek ugrać – nigdy nie wiedząc jednak, na jak długo i jak skutecznie. Przeważnie tylko do czasu zawiązania się silniejszego paktu w imię innych interesów.
Pozycja europarlamentarzystów, którzy wywodzą się z antyeuropejskich partii, jest dzisiaj bez wątpienia zdecydowanie silniejsza, niż jeszcze pięć lat temu. Obecnie jawne i otwarte krytykowanie poszczególnych instytucji europejskich podczas posiedzeń i zgromadzeń organizowanych w ramach ich obrad, jest całkowicie powszechne czy wręcz zrozumiałe. Niechęć do Unii Europejskiej nie przeszkadza jednak tym wszystkim ugrupowaniom i ich politykom czerpać konkretne korzyści wizerunkowe, polityczne oraz finansowe, z tytułu zasiadania w strukturach tychże europejskich organów. Wśród wyborców jest jednak dość duże pole aprobaty dla takich zachowań i nikt nie czuje się dwuznacznie z tytułu codziennej obecności w instytucji, którą tak mocno krytykuje.
Sytuacja w Europie wymusiła jednak pojawienie się takich trendów i należy poniekąd zrozumieć rozmaitych europejskich obywateli, którzy kompletnie nie byli w stanie zaakceptować tego, jak potraktowano ich interesy w okresie recesji i kryzysu finansowego. Faktem jest, że w większości krajów nigdy nie pociągnięto do odpowiedzialności tych wszystkich, którzy realnie odpowiadali za zamieszania i nadużycia na rynku finansowym i bankowym. Wręcz przeciwnie, w wielu państwach dla ratowania banków i korporacji finansowych rządy przeznaczały setki miliardów, podczas gdy sami obywatele już nie mogli liczyć niekiedy nawet na kilkunastotysięczne umorzenie swoich długów lub inną formę finansowego wsparcia ze strony władzy.
To naturalnie musiało zrodzić głębokie poczucie niesprawiedliwości i krzywdy, która dwukrotnie spadła na obywateli przez elity finansowe i polityczne. Raz w okresie kryzysu, gdy ludzie masowo tracili pracę, dochody i możliwość spłacania swoich mieszkań, samochodów – przez co natychmiast tracili cały swój dobytek, majątek, oszczędności i niekiedy nawet rodzinę. A drugi raz, gdy w okresie ratowania sytuacji finansowej państwa, najważniejsze osoby w państwie chciały tylko i wyłącznie pochylić się nad kłopotami wielkich firm i średnich przedsiębiorców, kompletnie ignorując oczywiste tragedie na poziomie indywidualnym i zwykłe ludzkie cierpienie zamiatając pod dywan ze względu na niskie kalkulacje ekonomiczne.